niedziela, 25 września 2016

Rozdział 7

~Nicolet~

     Strata pacjentów silnie nas dotyka. Nie jesteśmy na nią obojętni, choć... może powinniśmy? Do tych, do których się przywiążemy chociaż w minimalny sposób jest jak cios w serce. Tak jakby to były osoby nam najbliższe. Najgorzej, gdy potraktujemy ich za blisko. Zanika wtedy granica pomiędzy rozsądkiem a uczuciem, a z tej sytuacji ciężko znaleźć inne wyjście niż czas.

     Wróciłam do domu późną nocą. Rzuciłam torebkę razem z siatką z zakupami na długą i niską, ciemną szafkę w przedpokoju, w której trzymam buty. Kurtkę razem z szalikiem powiesiłam na hebanowym wieszaku koło szafy tego samego koloru. Wąski przedpokój został pomalowany na beżowy, współgrający z ciemnym drewnem mebli. Nawet odzież wierzchnia nie miała innych kolorów niż odcienie czerni, szarości, bieli, a także znalazły się delikatne pastelowe szaliki, rękawiczki oraz buty.
     Gdy rozwiązywałam skórzane kozaki, do mych uszu dotarły prawie niesłyszalne kroki Misy. Postanowiła oświadczyć mi o swojej obecności wydając długi miałk, przy tym ocierając się o moje nogi. Spojrzałam na nią sennymi oczami i uśmiechnęłam się, biorąc kotkę na ręce. Przytuliłam do siebie, poszedłszy w kierunku mojej sypialni.
     Idąc w kierunku pokoju, muszę przejść przez salon. Na nic nie zwróciłabym uwagi, gdyby nie zapalony telewizor bez głosu, na szklanym stoliku karton z dwoma kawałkami pizzy i dwulitrowy napój gazowany obok białej, skórzanej kanapy, który najwidoczniej trochę wylał się na dywan (dobrze, że to przeźroczysta ciecz). Odłożyłam Misę i spojrzałam z góry, kto leży przykryty niedbale kocem z pilotem w ręku na mojej kanapie.
Julie. Moja mała Julie. Była taka dobra. Mamy wyśmienity kontakt ze sobą i staramy się go utrzymywać. Dziewczyna ma dziewiętnaście lat, mieszka z naszymi rodzicami. Zaczęła studia weterynaryjne. A teraz zamiast być w domu i jutro, albo i dzisiaj, czyli w sobotę, uczyć się na zajęcia – śpi u mnie w domu na wąskim siedzisku. Westchnęłam, obchodząc kanapę. Delikatnie złapałam za koc i dokładnie przykryłam nim siostrę. Kolejno złożyłam subtelny pocałunek na jej czole.
     Julie mruknęła coś, powoli się poruszając. Obróciła się w moją stronę, a po dłuższej chwili uchyliła powieki. Pilot wypadł z jej ręki, lecz zdążyłam go uchronić przed upadkiem i odłożyłam na stolik. Dziewczyna przeciągnęła się sennie, a następnie flegmatycznie podniosła do góry.
– Już wróciłaś? – mruknęła zaspale. Próbowała na mnie patrzeć zmęczonymi oczyma, ale samowolnie jej się zamykały. Usiadłam na kanapie obok niej.
– Jest po drugiej w nocy, Julie. – Dziewczyna kiwnęła głową. Po chwili dodałam: Idź się połóż do mnie do pokoju, dobrze? Przebierz się w coś do spania. Porozmawiamy rano – odparłam cicho.
– Tak, tak... Dlaczego tak długo cię nie było? – zapytała, patrząc na mnie. Walczyła z zamykającymi się powiekami. Westchnęłam.
– Ciężki przypadek. Jeden z podopiecznych umarł... znaczy się umierał. Ale żyje. – Zrobiłam krótką przerwę. – Nie posłuchałam lekarza. I sama zaczęłam ratować mu życie.
– To chyba dobrze, nie? – oznajmiła łagodnym i zaspanym głosem, uśmiechając się przy tym subtelnie.
– W pewnym stopniu tak. Jednak jest decyzja, aby przenieść mnie do innej sali. – Dodałam trochę smutnym głosem.
– Jak to? Przecież uratowałaś mu życie! – Nagle Julie odżyła.
– Uratowałam. Ale nie wykonałam rozkazów. Jednak wszystkiego do końca nie wiem. Dowiem się dzisiaj. Ale mam na popołudnie, więc jeżeli będziesz miała ochotę, możemy spędzić cały ranek razem. – Uśmiechnęłam się, choć w myślach ciągle było mi przykro przez to, co się stało. Siostra kiwnęła głową.
– Jasne. O szesnastej muszę być w domu, więc dobrze się składa. Rano porozmawiamy. I opowiesz mi wszystko od początku. – Przytuliła mnie, a ja odwzajemniłam uścisk.


     Śniły mi się naprawdę dziwne rzeczy tej nocy. Widziałam siebie jako małą dziewczynkę trzymającą kurczowo mojego starego, spranego pluszowego misia. Szłam przez ciemny pokój i strasznie się bałam. Zamykałam i otwierałam co chwilę oczy. W końcu zaczęłam łkać, usiadłszy na ziemi. Poczułam czyjś dotyk na plecach. Byli to moi rodzice – uśmiechnięci. Czułam od nich bijące ciepło. Mówili, abym się nie bała. Są ze mną, jaśnieli. W tej sytuacji czułam od nich wsparcie, którego nigdy nie miałam.

     Z samego rana obudziłam się na kanapie zapewne przez hałasowanie garnków i talerzy w kuchni. Słyszałam jak kobiecy głos zwraca się do mojego kota.
– Misa! Przed chwilą dałam tobie jeść. Czego ty jeszcze ode mnie chcesz? Gruba będziesz.
Uśmiechnęłam się pod nosem, słysząc głos Julie. Spałam dzisiaj na kanapie, ponieważ wygoniłam swoją siostrę do mojego łóżka. Chciałam, by mogła chociaż wygodnie podrzemać. Ja i tak wiedziałam, że moje myśli nie dadzą mi tej nocy ukojenia.
     Po zapachach i hałasach zrozumiałam, co przygotowuje moja siostra. Rozciągnęłam się powoli wstając i ruszając w kierunku kuchni. Siostra położyła na hebanowy stół talerze. Wszystko inne zostało już przygotowane i zaskoczyła mnie ilość pożywienia. Sałatka, jajecznica, parówki, wędlina, nabiał...
– Jeju, Julie! Ile ty tego przygotowałaś?
     Siostra zachichotała.
– Cześć, Nikki. Pomyślałam, że jeżeli się nie wyśpisz to będziesz bardzo głodna. – splotła palce ze sobą trzymając ręce z przodu. Po chwili złapała za karmelowo-skórzane oparcie krzesła. – Siadaj, bo wystygnie.
Po chwili zastanowienia zrobiłam to, co powiedziała. Jedząc śniadanie – zaczęła się pełna śmiechu, a później i powagi rozmowa.

 
– Został więc podłączony do respiratora. – Zakończyłam wypowiedź. Julie patrzyła na mnie z przerażeniem, jak i zainteresowaniem. Zmarszczyła brwi, gdy nastała niezręczna cisza. – Nad czym się zastanawiasz?
– Czy powiedziałaś wszystko co chciałaś – odparła bez namysłu. – Powiesz mi w końcu jak się nazywa i do czego między wami doszło?
– Julie! To mój podopieczny! Nic między nami nie zaszło... – poczułam, że dostałam wypieków na twarzy.
– Widzę jak się rumienisz! Oj mów. No i zdradź mi w końcu jego imię. – Siostra patrzyła z ciekawością oraz uśmieszkiem. Westchnęłam.
– Nazywa się William. Z tego co wiem, to William Brown. Jest mechanikiem. Ma piwne oczy i jest szatynem... – ma wspaniałe, pełne usta i szorstką skórę  pomyślałam. – Jak na razie nie mogę powiedzieć nic więcej. Ma jeszcze sporo ran po oparzeniach no i niestety pozostaną blizny.
– Faceci z bliznami są seksowniejsi – zaśmiała się. Spojrzałam się na nią załamana.
– Błagam cię, nie teraz... wiesz, że się martwię – posmutniałam, spoglądając w swój talerz, bawiąc się jedzeniem.
– Przepraszam, ale... to by było takie romantyczne! Chciałabym go poznać, gdy się już obudzi.
– Nie wiem czy to dobry pomysł. – Spojrzałam na siostrę. Zrobiła zdziwioną minę i już chciała pytać, ale ją uprzedziłam. – Jeszcze się przestraszy.
– Ej! – podniosła plasterek ogórka by we mnie nim rzucić, lecz spojrzała na niego i zjadła. – Nie będę marnować jedzenia. – Po chwili dodała: więc, co dzisiaj robimy?


     Pamiętam jak przed wyjściem usiadłam przy nim. Złapałam go za dłoń i delikatnie gładziłam. Wtedy poczułam jaka była szorstka. Ciężko pracuje, więc nie ma, co się dziwić. Powiedziałam do niego szeptem parę słów. W tym, że... poradzimy sobie. I w tym momencie wyszłam. Zastanawiałam się, czy na niezbyt dużo sobie pozwalam?


     Przez kolejne dni zajmowałam się tymi samymi pacjentami  nie przenieśli mnie, pozwolili zostać. Oczywiście doszli nowi podopieczni, a fala ludzi oparzonych minęła. Dużo z nich powróciło do domów, nie licząc tych, których niestety nie udało się uratować. Warsztat nie został jeszcze odbudowany. Media zaczynają zdradzać tajemnicę wybuchu. Podejrzewają, że było to zaplanowane, ale także uważają, że ktoś palił w pobliżu papierosa i przez nieuwagę nastąpił, sarkastycznie można nazwać, drobny wypadek... no cóż. Człowiek to tylko człowiek. Głupstwa zawsze będzie popełniał  czy to te mniejsze, czy na większą skalę.
     William w swoim pokoju był sam. Przewieźliśmy go do mniejszego pomieszczenia, aby nikt mu nie przeszkadzał. Znajdował się w jasnoniebieskim pokoju, a zza okna było widać gołe już prawie drzewa, które stworzyły ze swoich liści kolorowy dywan. Miałam nadzieję, że było mu tutaj dobrze i poczuje się bezpieczny, gdy już się obudzi.
     Jeżeli się obudzi.

     Z Adamem w tym czasie nie działo się najlepiej. Doszło do zatrzymania akcji serca. Trujące opary, które go wtedy dosięgły, zaczęły teraz dawać się we znaki. My tylko spowolniliśmy ten proces. Jego rodzina w tym czasie go odwiedziła. Bardzo się zamartwiali jego stanem, ale podniosłam ich na duchu.
 Naprawdę nie ma się czym martwić. Jest silnym i młodym mężczyzną. Na pewno da sobie radę. Wierzę w to.  Uśmiechnęłam się. Cieszyłam się, że zauważyłam na ich twarzy ulgę. Zaufali mi.
Po ich przyjeździe  kolejnego dnia było już stabilnie. I powiem, że idzie ku dobremu  zaczął się powoli wybudzać. Oddycha samodzielnie. Jeszcze parę dni i otworzy oczy. Wróci do nas. Lecz... co z Willem? Za nim wychodziłam lub miałam chwilę przerwy, to zaglądałam do jego sali. Miałam wewnętrzną potrzebę rozmawiania z nim, choć on nie miał jak mi odpowiedzieć. Kierowała mną ogromna nadzieja, że przerwie mi w trakcie mojego monologu. Tylko na to czekałam...
Opowiadałam o tym, co dzieje się w pracy, o mojej szkole, o siostrze, że chce go poznać, o kocie, który porwał mi zasłonki. Jaka byłam wtedy wściekła! Ale to moja kochana Misa. Krzywdy bym jej nie zrobiła. Bardzo ją kocham.

     Z każdym dniem czułam się coraz gorzej. Wiedziałam, że szpitalny personel to zauważa i próbowali mnie od tego odciągnąć. Zabawne, że była to papierkowa robota. Słyszałam jak mówią za plecami, że nigdy mnie takiej nie widzieli.
 W oczach biła od niej radość, buzia promieniała, a teraz...
Gdy wchodziłam do pomieszczenia  milkli i tylko spoglądali ze smutnym uśmiechem. 
Czy naprawdę tak bardzo się zmieniłam? Przecież... ciągle jestem... taka... sama. Czy to możliwe? Nic już nie rozumiem.

  22 listopada, sobota. Kończyłam nocną zmianę. Miałam już wychodzić, lecz zrobiłam moją rutynową przechadzkę do pokoju mężczyzny. Usiadłam przy nim i jak zawsze zaczęłam opowiadać. Po chwili usłyszałam skrzypienie drzwi. Obróciłam się. Doktor Freeman  ordynator odezwał się do mnie.
 Jak zawsze tutaj  westchnął. Kiwnęłam głową. Widziałam na jego twarzy smutek. Gdy zaczął mówić, obróciłam głowę do Willa. – Wiesz... ciężko mi to tobie mówić. Mieliśmy obradę w sprawie pana Browna.  przerwał na chwilę.
 Niech pan mówi dalej, słucham  oznajmiłam, opuściwszy wzrok. Czułam, że będzie to cios w serce.
 Trwała ona dość długo, gdyż lekarze jednak są za tym, by ratować ludzkie życie. Lecz tutaj połowa głosów padła na to, aby wykonać ostateczny krok.
 Nie trzeba było, Ordynatorze  nie zdążyłam dokończyć zdania.
 Nicolet, daj spokój...  powiedział zrezygnowanym tonem, podchodząc do mnie bliżej. – Wiesz, że takie sytuacje nie są rzadkie.
 Nie, niech pan da spokój  oznajmiłam, wstając z krzesła, by spojrzeć mężczyźnie w oczy.  On będzie żył. Da radę. Jest młody, a jego organizm silny. Nie skreślajcie go od razu.
 Nie widzisz, że w jego stanie nic się nie zmieniło od ponad tygodnia? Euta...
 Nie!  oznajmiłam, unosząc głos.  Niech pan nawet nie wypowiada tego słowa. Nie. Po prostu nie  do moich oczu zaczęły dochodzić łzy. – On będzie żył. Widać to po wszystkich wynikach, że była szansa. Na studiach uczyłam się o takich przypadkach. Proszę dać mu jeszcze kilka dni.  Patrzyłam błagalnie na Ordynatora, utrzymując zimną krew. Jak oni mogli myśleć o eutanazji młodego mężczyzny, który żyje?! Kompletny brak kompetencji! Lekarz westchnął.
 Trzy dni.  oznajmił, choć sam nie wiedział do końca co robić.  Potem zwołuję konsylium. Kłaniam się.  W tym momencie lekko się pochylił i wyszedł. Opadły mi ręce. Zrezygnowana usiadłam na krześle. Nie wiedziałam co robić. Łza poleciała mi po policzku, a za nią kolejna. Spojrzałam na Willa.
 Will, irytujesz mnie. Obudź się wreszcie. Nie możesz tak po prostu stąd odejść  pozwalając im na to  Jesteś tutaj potrzebny. Twój przyjaciel ma się coraz lepiej. Zaczął oddychać samodzielnie, rozmawiać z nami, a ty co?  Poczułam, że mam mokre policzki. Mówiłam to wszystko przez złość, żal i niemoc. Nie wiedziałam, co mam robić. Zaczęłam łkać. Złapałam go za rękę.  Zastanawiam się, czy ty mnie w ogóle słyszysz... jeżeli czujesz mój dotyk, to proszę zrób coś, bym o tym wiedziała  aby udowodnić im to.
Nic. Żadnego odzewu. Zaczęłam szlochać i nieświadomie ścisnęłam go mocniej za rękę. Dlaczego to wszystko musi się tak dziać?

Dwa dni później w godzinach popołudniowych poszłam odwiedzić Willa. Miałam już ze sobą kurtkę, torebkę i siatkę z rzeczami do pracy w domu. Usiadłam na, można powiedzieć, moim krześle i zaczęłam mu opowiadać jak minął mi dzień w pracy. Głaskałam go przy tym po ręce. Zataczałam delikatne kółka... zapamiętywałam fakturę skóry, to jaka była w dotyku. Patrzyłam w tym czasie na Williama i zauważyłam niepokojącą mnie reakcję. Chłopak zmarszczył brwi i po chwili zachłysnął się powietrzem, otworzywszy oczy.
 Will?!  Wstałam gwałtownie. Usłyszałam jak krzesło padło z hukiem. Otworzył oczy. Tak! Otworzył oczy.  Will! Ty żyjesz! Ty widzisz!  miałam ochotę go przytulić, lecz uświadomiłam sobie, co się w tym momencie dzieje. On po prostu się zaczynał dusić. Zaczęłam przyciskać guzik, aby zawołać lekarza, a później zaczęłam samodzielnie odczepiać go od uciążliwej w tym momencie aparatury. Czułam, że z radości nie mogę przestać się uśmiechać.


 Will, ty naprawdę jesteś już ze mną. 



____________________________________________

I oto kolejny rozdział. :) Nie mogliście się doczekać? Bo mi nadzwyczajnie się dłużyło z jego publikacją – ale w terminach trzeba się mieścić. 
Za niedługo będzie trzeba kończyć tę szpitalną sielankę i zacząć „normalne życie” z Willem i Nikki. Także postaram się, abyście lepiej poznali życie tych bohaterów. 
Ten rozdział mógł się trochę dłużyć, ale czym dalsze rozdziały, tym ciekawiej się zaczyna robić. 
Zapraszam na „ósemkę” już za trzy tygodnie! 
Pozdrawiam cieplutko.

2 komentarze:

  1. Świetny jak zawsze! Z niecierpliwością czekam na kolejny.
    Ściskam, Kasia.

    OdpowiedzUsuń