niedziela, 22 maja 2016

Rozdział 1

~Nicolet~

                Miłość – piękne słowo, które potrafi zdziałać cuda. Jednym trafia się od długiej znajomości, a niektórym  z jednego, małego farta. Każdy człowiek miewa chwile, kiedy zastanawia się, jaki rodzaj miłości ich obdarzy. Czy w ogóle ich dopadnie? Nazywam się Nicolet Valachi i nie myślałam o takiej miłości do czasu pewnego incydentu...


          Moją pracę zaczynałam na stażu na przedmieściach Londynu jako pielęgniarka w jednym z miejscowych szpitali. Od młodych lat chciałam w ten sposób pomagać ludziom. Zawód lekarza nie przemawiał do mnie w żadnej postaci, a pielęgniarka ma przecież ciągły kontakt z pacjentami i może wykonywać wiele czynności – opatrywać rany, podawać różnego rodzaju lekarstwa, pomagać chodzić lub obracać się, pilnować stanu zdrowotnego pacjenta albo zajmować się papierkową robotą. Staż szedł mi naprawdę dobrze. Kierownicy byli zadowoleni. Pracownicy wiedzieli, że wykonam każde polecenie. Pacjenci często wołali i prosili o mnie. Czego mogłam jeszcze pragnąć? Praca była dla mnie wszystkim. Będąc dzieckiem miałam sporo zajęć dodatkowych, które sama sobie wynajdywałam. Zajęcia  te sprawiały mi wiele przyjemności. A to przyzwyczajenie zostało mi już na zawsze. Nie uważałam, że kiedykolwiek się to zmieni. Mój staż miał trwać pół roku, aby ocenić moje sprawowanie się w pracy, by zobaczyć jak się spisuję. Tylko tyle, oprócz nauk w szkole, potrzebowałam, aby zostać pełnoprawną pielęgniarką. Jeżeli skończyłabym praktyki z pozytywnym wynikiem - planowałam przenieść się i pracować na stałe we Francji. Bardzo dobrze znałam język, gdyż uczyłam się go od małego. W jakim mieście miałabym podjąć się pracy, nie wiedziałam, jednak najbardziej ciągnęło mnie na południe. Piękne miejscowości, lazurowe wybrzeże i, co najważniejsze, słońce. W Anglii często pada, niebo pokrywają ciężkie chmury, jednak musiałam przyznać, że ma to swój urok, wiele zieleni oraz wolności, i ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni. 
          W listopadzie przeniesiono mnie na oddział oparzeń. Szczerze powiedziawszy, nie jest to przyjemny widok. Dużo osób wprost wyje z bólu. Rany ropieją, pieką, tworzą się bąble, a przy niektórych wypadkach występują martwice skóry oraz zakażenia czy przebarwienia. Wiele osób na sam widok dostaje mdłości. A poszkodowanym najczęściej, niestety, pozostają blizny oraz potrzebne są przeszczepy skóry - jeżeli tylko. Ten oddział miał być ostatnim jaki powinnam poznać. Za ponad miesiąc miałam się dowiedzieć, czy zdałam i szkołę, i staż. Francja była już blisko. 
          Pod koniec listopada nie było wiele przypadków. Nie miałam zbyt dużo pracy, więc chodziłam do stałych pacjentów i zmieniałam opatrunki na ich ranach, sprawdzając, czy się goją. Jeden z chirurgów mnie o to poprosił. Zastanawiał się, czemu nie poszłam na nic kreatywniejszego, tylko wybrałam pielęgniarstwo. Zaśmiałam się i po prostu mu odpowiedziałam:
- Do takiej pracy mnie ciągnęło. Tak jak ciebie do twojej. - Zajęłam się dalej swoją papierkową robotą. Tego samego dnia w godzinach popołudniowych zadzwonił telefon.
- Dina, mogłabyś odebrać? Robię kawę dla nas - odpowiedziałam. Niska szatynka o bardzo szczupłej figurze oraz w okularach i białym fartuchu, podniosła słuchawkę. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam jej przerażony wzrok. Przytaknęła głową. Odstawiwszy telefon, pobiegła w stronę pokoju dyżurów. Usłyszałam przytłumiony głos:
- Wypadek... wybuch pożaru... warsztacie... wiele ludzi... - Wiedzieliśmy, że ciężka praca dopiero nadchodzi.
         Czekaliśmy jak na szpilkach na poszkodowanych. Czułam napięcie wszystkich tu obecnych. Karetki dawno wyruszyły na miejsce wypadku, więc spodziewaliśmy się, że powrót nie zajmie im wiele czasu. Nie mogliśmy się doczekać...

         Widok ciał był nie do opisania. Te wszystkie poparzenia prawie całych powierzchni ciał, był po prostu... koszmarny. Większość osób było nieprzytomnych, gdy w końcu dotarli do szpitala imienia świętej Rity. Mieliśmy sporo pracy. Nie była to łatwa robota, zwłaszcza dla doktorów. Pielęgniarze także musieli uważać, aby wszystko robić dokładnie z poleceniami. Mieli także za zadanie czasem towarzyszyć chirurgom podczas operacji - z powodu małej ilości lekarzy dostępnych na oddziale. Nigdy nie było tak wielkiego wypadku akurat w tych terenach. Niestety, mogliśmy się  tego spodziewać... Nie wszystkich udało się uratować, a do szpitala przywieziono dwudziestu siedmiu rannych. Zajęli oni pięć sal, w których znajdowało się po sześć łóżek - trzy po lewej oraz prawej stronie. Wszystkie pokoje pomalowane były na żółto i miały zieloną winylową wykładzinę. Łóżka były metalowe, a pościel na niej biała. Niektórzy, niestety, byli tak oparzeni, iż nie byli wstanie leżeć pod cienką i lekką kołdrą. Ci, którzy nie mieli większych urazów, spokojnie wytrzymywali jej ciężar. Gorzej było z osobami nieprzytomnymi, jednak lekarze powiedzieli nam, co mamy robić.

            Zostałam zawołana i poproszona o asystowanie przy transfuzji krwi z powodu zaczadzenia, a później do opatrzenia ran. Przyznam, iż patrzenie na wycinaną skórę nie należało do najprzyjemniejszych widoków.
              Na stole operacyjnym leżał mężczyzna w dość młodym wieku - ponad dwadzieścia lat. Jako jeden z nielicznych, miał najmniej urazów. Twarz była do opatrzenia, gdyż płomienie delikatnie dosięgły jego włosów oraz prawej części twarzy. Musiał leżeć blisko drzwi, a ogień wybuchł z tyłu budynku, gdyż mocniejsze oparzenia ciągnęły się od pleców w dół. Mocna blizna zostanie na prawym ramieniu . Po lewej stronie skóra na ręce jest mniej spieczona - wystarczy ją dobrze opatrzyć. To samo przyznam jeśli chodzi o dolną, rozległą część pleców, ciągnąca się odrobinę w stronę brzucha oraz torsu, a także całe nogi z miejscami nietknięcia przez ogień. Płomienie musiały dosięgnąć jego ubrań, które zostały zapewne już z niego zerwane.
              Lekarze jak najszybciej próbowali wykonać transfuzję krwi, która w tamtym momencie była niezbędna. W każdym momencie chłopak mógł zapaść w trwałą śpiączkę. A tego przecież nikt nie chciał.
              Musieliśmy jak najszybciej wykonać badania, by poznać grupę krwi poszkodowanego. Wyniki przyszły równie szybko. Miał naprawdę rzadką krew - ABrh-, ale byłam na sto procent pewna, że kilka jednostek na pewno się znajdzie. Całe szczęście, bo bez transfuzji jego szanse na przeżycie były nikłe. Byłaby to kolejna ofiara tego okropnego wybuchu. Zacisnęłam jednak zęby, mimo żalu jaki czułam. Byliśmy przecież od tego, aby pomagać i ratować, bo nikt nie zasługiwał na śmierć.
- Panno Nicolet, proszę o przygotowanie pacjenta do transfuzji krwi. Jeżeli do tego momentu nie wrócimy z potrzebnymi materiałami, proszę o opatrzenie pacjenta - oznajmił Ordynator. Kiwnęłam posłusznie głową i zabrałam się do przekazanego mi zadania.
              Trudnością nie okazało się znalezienie nieoparzonego miejsca na przedramieniu. Zaczęłam dezynfekować dane miejsce, uważając, aby przypadkiem nie sprawić późniejszego bólu. Po tym zabiegu, zabrałam się do przemywania ran zimną, ale nie lodowatą, wodą. Ten proces powinien trwać przynajmniej przez dwadzieścia minut. Cisza, która panowała w pokoju, została przerwana:
- Gdzie...Gdzie jestem? - Usłyszałam cichy, zachrypnięty szept. Spojrzałam z niepokojem na twarz chłopaka, którego poparzona twarz była miejscami brudna od sadzy.
- Cii. Leż spokojnie. Wszystko jest w porządku. - Odpowiedziałam bardzo łagodnym głosem z delikatnym uśmiechem. Patrzył na mnie zamglonym wzrokiem.
- Nie... Nie mogę oddychać. Głowa... mi... pęka - zachrypiał i ponownie zamknął powieki. Przerażona nachyliłam się nad jego ustami. Cisza.  Aparatura, do której był podpięty zaczęła piszczeć gwałtownie, sygnalizując brak oddechu. Otworzyłam szeroko oczy, po czym porwałam z szafki nieopodal worek samorozprężalny. Przyłożyłam maskę do jego twarzy, zakrywając nos i usta, by po chwili zacząć naciskać rezerwuar tlenu. Klatka piersiowa mężczyzny ponownie unosiła się i opadała.
- Dina, chodź tu proszę na chwilę! - zawołałam. Kobieta niespokojnie podbiegła do mnie, a ja bez słowa przekazałam jej worek.
 Pobiegłam w stronę drzwi. W tym samym momencie otworzył je ordynator, uderzając we mnie. Upadłam prawie na ziemię, ale lekarz w ostatniej chwili podtrzymał mnie za łokieć. Spojrzeliśmy sobie w oczy.
- Pacjent - szepnęłam. - On umiera. - Dodałam głośniej. Przy naszym zderzeniu woreczki z krwią upadły na podłogę. Szybko je podnieśliśmy i podłączyliśmy pacjenta, aby móc przeprowadzić planowaną transfuzję krwi.

               Wydawało się, że wszystko idzie jak najlepiej. Chłopak już po chwili zaczął ponownie samodzielnie oddychać. Nierównomiernie, słabo, ale oddychał bez naszej pomocy. Krzątałam się wokół niego, doglądając, aby wszystko zostało dopilnowane. Mężczyzna, jak na razie leżał sam na sali. Spojrzałam z ciekawością na tabliczkę. Brak danych personalnych. Westchnęłam. Uniosłam wzrok, przyglądając się dokładniej pacjentowi. Jego włosy były w kolorze ciemnobrązowym, nieznaczna część z nich została spalona. Miał duże, męskie dłonie. Na pierwszy rzut oka - wyglądał na mocno umięśnionego. I to wrażenie było nieomylne. Pracował przecież w warsztacie samochodowym. Nie znałam  jego imienia, ani nazwiska, ani chociażby wieku. Wyglądał na starszego ode mnie, czyli na ponad dwadzieścia pięć lat.

               Wróciłam do sali po około trzydziestu minutach. Ordynator rozmawiał ze mną o przejęciu odpowiedzialności za daną salę. Pojawili się nowi, którymi będę musiała się zająć. Ochoczo przyjęłam propozycje. Podeszłam do nieznajomego, któremu niedawno się przyglądałam. Zmarszczyłam brwi. Zauważyłam jak zaczął się pocić, dostał wypieków na twarzy oraz lekkich drgawek. Podbiegłam do szafki, gdzie trzymaliśmy drobne przybory pielęgniarskie. Wyjęłam termometr i sprawdziłam temperaturę. Moje podejrzenia okazały się słuszne.

                    - Ordynatorze! Wystąpiły powikłania w sali dwieście sześć u chłopaka, któremu podaliśmy krew. - Wbiegłam do sali, w której lekarze omawiali każdego pacjenta po kolei. Oczywiście ci, którzy w tym czasie byli dostępni. Westchnął.
- Jak najszybciej go odłącz. Trzeba upuścić tej krwi i podać mu nową. - Chwilę się zastanowił. - Jak do tego mogło dojść? - zmarszczył brwi. Ruszył w moim kierunku. - Idźmy, bo nie mamy dużo czasu.

                    Zrobiliśmy tak jak postanowił. Pewną chwilę to zajęło. Do zakażenia bakteryjnego zapewne doszło, gdy paczka z krwią upadła na podłogę. Mimo mojego niepokoju chłopakowi minęła gorączka, jak i reszta objawów. Jego stan się ustabilizował, a jego życiu nic na razie nie zagrażało.

                    Dwa dni zajmowałam się pacjentami z mojego oddziału. Niestety podczas tego, paru osobom nie udało się przeżyć. Zwolniły się miejsca i niektórzy pacjenci z mojego pokoju zostali przekierowani do innych sal. Miałam dwóch pacjentów, którzy potrzebowali natychmiastowego przeszczepu skóry, gdyż doszło do martwicy. To oni byli jednymi z najbliżej znajdujących się wybuchu w warsztacie. Dobrze, że im raczej uda się przeżyć. Dowiedzieliśmy się już od niektórych pacjentów danych personalnych nieprzytomnych osób, które tam były, a także od policji. Godność niektórych poszkodowanych była dalej nam nieznana, a wśród nich był ów tajemniczy szatyn. Podawałiśmy nieznajomemu po transfuzji krwi kroplówkę ze składnikami odżywczymi. Czekaliśmy, aż sam się obudzi. Z jego sercem było wszystko w porządku, a jedo oddech z każdą minutą był stabilniejszy. W końcu jego stan został ustabilizowany.

                    Wieczorem weszłam do sali dwieście sześć gdzie była zapalona mała lampka. Oglądałam wszystkich mych pacjentów. Sądziłam, że wszyscy trzej są nieprzytomni. Jednak słysząc respirator, podającą aktualne EKG z nagłym przyśpieszonym biciem i jednego pacjenta z otwartymi oczami wiedziałam, iż nie wszyscy są bez świadomości. Podeszłam bliżej, uśmiechając się.
- Jak się pan czuje? - zapytałam półszeptem.
- Dobrze. - Odpowiedział chłopak cichym i słabym głosem. Sprawdziłam kroplówkę z substancjami odżywczymi. Kątem oka ujrzałam, że mężczyzna z ciekawością patrzy na moje czynności.
- Co ja tu robię? - odparł, szepcząc. Westchnęłam.
- W twoim warsztacie wybuchł pożar. Byłeś w ciężkim stanie. - Odpowiedziałam dość smutnym głosem. - Przywieźli cie ledwo żywego. Jednak już jest wszystko w porządku. Teraz pozostaje ci już tylko wyzdrowieć. - Uśmiechnęłam się delikatnie, poprawiwszy mu kołdrę.
- Jak długo tu jestem? - Zadawał kolejne pytania.
- Od trzech dni. Znajdowałeś się w śpiączce, bo miałeś bardzo dużo obrażeń. Oszczędziłeś sobie większego bólu. - założyłam ręce na biodra. - Czy odczuwasz w tym momencie ból, zawroty głowy lub inne objawy? - Chłopak przez chwilę się zastanowił.
- Tak. Czuje lekkie pieczenie skóry, ból w karku, nie mogę nim obracać, ani się podnieść... - Skrzywił się z bólu w tym samym momencie, próbując to zrobić.
- Leż spokojnie. - Dotknęłam jego dłoni i ramienia. Spojrzał się na mnie nie do końca możliwym do opisania przeze mnie uczuciem. Czyżby zdziwieniem? Nadzieją? Ulgą? - Pozwolisz, że podam tobie ponownie leki przeciwbólowe? - zapytałam. Tak, w tym momencie na pewno zobaczyłam zdziwienie. Jednak po chwili skinął głową. Z małej lodówki w przedpokoju wyjęłam zastrzyk z danym lekiem. Wróciłam do niego. Wzięłam rękę i przekręciłam ją tak, aby mieć dostęp do żyły w zgięciu przedramienia. Przemyłam miejsce, w które chciałam się wkłuć.
- Trochę zaszczypie. Jak ugryzienie komara. - Ostrzegłam, po czym wbiłam  igłę w odpowiednie miejsce. Po kilku sekundach, wyjęłam. - Leki mogą spowodować, że zaśniesz, więc śpij spokojnie, Will. I nie martw się. Szybko wyzdrowiejesz. Dobranoc. - Ruszyłam ku wyjściu z sali.

niedziela, 1 maja 2016

Prolog


     Ból. Strach. Bezradność. Rezygnacja. Cztery rzeczy, które człowiek czuje w obliczu śmierci. Wiesz, że już nic ci nie pomoże... Czujesz w powietrzu zapach dymu gryzącego w płuca, pieczenie i żar. Słyszysz tylko swój szybki oddech. Bicie serca. Jęk. Krzyk. Nie widzisz nic, nie masz siły patrzeć. Czujesz, że lecisz, unosisz się. Powoli zamykasz oczy i słabniesz. Wiesz, że umierasz... Ogarnia cię ciemność. Nie ma nic, nie ma ciebie, twoich marzeń, planów. Nie istniejesz.

     Nagle... Budzisz się. Słyszysz tylko czyiś spokojny oddech, czujesz delikatny dotyk, ale towarzyszy ci też ból. Otwierasz oczy. Pokonujesz mgłę... I dostrzegasz Anioła. Toniesz w brązie oczu tego nieziemskiego stworzenia, które uśmiecha się do ciebie nieśmiało. Po chwili znów nachodzi ciemność, pcha cię w głąb siebie. Ale ty już wiesz, że Anioł czuwa przy tobie. Masz po co walczyć. Znasz to uczucie? Ja tak. Jeśli ty nie, to posłuchaj. Może choć zdołasz je sobie wyobrazić...

~ ~ ~ ~

    Nadzieja. Zapał. Adrenalina. Strach. Cztery rzeczy, które człowiek czuje, chcąc uratować drugiego człowieka. Walczysz do póki możesz, choć czasami już wiesz, że nie ma ratunku... Twój umysł pracuje na szybszych obrotach, słuchając poleceń i samemu myśląc, co robić, by niczego nie pomylić. Jak złagodzić jego ból.

      Każdy człowiek ma prawo żyć i spełnić swoje marzenia. Nawet te dalekie i najtrudniejsze. Inni powiedzieli by „niemożliwe”, ale ja powiem, że wszystkie marzenia są realne. Nawet te nieprawdopodobne dla innych. Ale co zrobić, gdy ktoś staje się czyimś marzeniem, a bywa nieosiągalny?
___________________
Witajcie. c; 
Prolog napisany jest wspólnie przez nas obydwie. Górna część jest mojego autorstwa, a dolna Leny.
Mamy nadzieję, że Wam się spodoba. ^^
Miłego wieczoru! ;*