niedziela, 16 października 2016

Rozdział 8

   Leżałem na szpitalnym łóżku z rękami splecionymi pod głową. Była druga w nocy, a przez okno do sali wpadał księżycowy blask. Wpatrywałem się w upiornie wyglądający sufit  i zastanawiałem nad.... właściwie to nad wszystkim. Minął tydzień odkąd się w końcu obudziłem. Praktycznie w stu procentach doszedłem do siebie. Jutro miałem dostać wypis do rąk własnych. I tyle mnie tu widzieli. Nigdy więcej nie znajdę się w szpitalu. Choćbym umierał ma stojąco, przysięgam, nigdy. Gniłem tu od miesiąca i omal nie umarłem. Zwolnienie od pracy mam do końca tego roku, czyli cały grudzień i od nowa. To samo. Rutyna. Nie narzekałem. Cieszyło mnie to. Adam też się już obudził, czasami robił krótkie spacerki do mnie, ale rzadko. Nadal prędko się męczył. Częściej ja chodziłem do niego. Właściwie od kilku dni tylko chodziłem. Do Adama, do kawiarni, po szpitalnych korytarzach. Miałem dość leżenia. Och, serdecznie dość. Zaraz, gdy tylko byłem w stanie ustać na nogach i jakoś się na nich trzymać, poszedłem do łazienki, myjąc się dokładnie. Rodzice Adama byli tak dobrzy, że skołowali mi ubrania, ręczniki, kosmetyki i podręczne przybory, takie jak szczoteczka do zębów.

   Nicolet przychodziła często, ale na krótko. Nie mówiła wiele, zazwyczaj zadawała kilka pytań, o to jak się czuje i odchodziła. Nie zatrzymywałem jej. Widziałem, jak za każdym razem usilnie odwraca ode mnie wzrok. Zastanawiało mnie to bardzo, ale po kilku dniach doszedłem do pewnych wniosków – musiało jej być głupio, po tym jak czule ze mną rozmawiała. Co prawda, pamiętałem te rozmowy jak przez mgłę, ale pamiętałem. Nawet przez myśli mi nie przeszło, aby jej o tym powiedzieć. Biedna, raczej już nigdy by mnie nie odwiedziła. Zresztą, sam czułbym się idiotycznie, rozmawiając z nią o tym.

    Jutro w końcu wychodziłem i, być może, miałem widzieć się z nią po raz ostatni. Trudno. Takie życie. Jak to mówi Adam: Life is brutal. Ma rację. Życie potrafi bywać okropne. Ja jednak czułem, że dostałem od życia drugą szansę i nie miałem zamiaru jej zmarnować. Przykryłem się kocem pod samą szyję, po czym zasnąłem. Spokojnie, bez żadnych koszmarów.


   Następnego dnia obudziły mnie jakieś szmery na korytarzu. Przetarłem twarz dłonią, po czym zmrużyłem oczy. No tak, obchód. Westchnąłem zrezygnowany. Potem nagle uświadomiłem sobie, że za chwilę mogę otrzymać świstek z tak upragnionym wypisem. Odrzuciłem szybko kołdrę, po czym usiadłem na łóżku, czekając na swoją kolej. Po chwili do pomieszczenia wszedł lekarz z nosem w papierach, a za nim wśliznęła się Nicolet. Uśmiechnąłem się do niej, a ona odwzajemniła ten gest.

– Witam pana, panie Brown – zaczął doktor, spoglądając na mnie bystrymi oczami. – Praktycznie wszystkie pana wyniki wróciły już do normy. Cóż, pozostaje mi tylko wręczyć wypis, prosząc pana o stawienie się na wizytę kontrolną za tydzień.

– Dziękuję – odpowiedziałem z ulgą, przejąwszy od niego dokument. Cały czas siedział we mnie lęk, że facet jeszcze coś wymyśli i będę musiał zostać w tym miejscu. – Na pewno przyjdę.

    A w życiu, na żadną wizytę kontrolną się nie stawię. Nigdy więcej szpitala. Nigdy. Nicolet spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem. Wydawało mi się, czy to był... żal?



     Wrzuciłem do torby ostatnią koszulkę. Szybko zasunąłem zamek błyskawiczny. Dmuchnąłem sobie w grzywkę, aby bez użycia rąk odgarnąć ją z czoła. Założyłem kurtkę na siebie, po czym bez zapinania, zarzuciłem torbę na ramię. Spojrzałem jeszcze raz przez szpitalne okna. Śnieg prószył cicho, pokrywając wszystko białą, puchową poduszką. Było prawie ciemno, ludzie spieszyli w różnych kierunkach. Na podjazd podjechała karetka... Odwróciłem się, kręcąc głową. Do domu. Czas do domu.

    Wyszedłem z sali i skierowałem się do wyjścia. Szedłem szybkim krokiem, nie mogąc doczekać się zaczerpnięcia świeżego powietrza. Uśmiechałem się do napotkanych pielęgniarek, które mi pomagały, usilnie starając się nie myśleć o jednej. Już chciałem popchnąć, ciężkie przeszklone drzwi, gdy nagle usłyszałem, że ktoś mnie woła. Na dźwięk jej głosu poczułem, że moje tętno automatycznie przyspiesza. Odwróciłem się szybko i popatrzyłem na drobną postać stojącą przede mną. Okazała się być ode mnie o wiele niższa. Teraz ściskała w dłoniach naręcze jakichś papierów i przyglądała mi się szeroko otwartymi, brązowymi oczami. Nie odzywałem się. Czekałem na to, aż ona coś powie.

– Idziesz? – zapytała w końcu, a głos jej wyraźnie zadrżał. – Tak bez pożegnania?

    Zabrzmiało to jak oskarżenie, chociaż jej postawa tego nie wyrażała. Znowu zobaczyłem w jej oczach tę nieokreśloną emocję.

– Ah... Bo ja... Nie mogłem cię znaleźć – wymyśliłem na poczekaniu. Nie chciałem, aby wiedziała, że drżę na myśl o każdym spotkaniu z nią.

– Rozumiem – szepnęła, w końcu spuszczając wzrok. – No to... do widzenia, Will.

    Wyciągnęła do mnie rękę. Ująłem ja lekko i delikatnie pocałowałem wierzch jej dłoni. Spojrzałem jej w oczy. Znowu mi się przyglądała. Patrzyła błagalnie, jakby prosiła „Nie idź”. Zakłopotany zrobiłem krok do tyłu, po czym uśmiechnąłem się zdawkowo. Uniosłem jeszcze rękę w geście pożegnania, po czym odwróciłem się na pięcie, pchnąłem drzwi. Owionął mnie powiew mroźnego wiatru. Idąc szybkim krokiem w stronę domu (miałem do niego nie cały kilometr), delektowałem się każdym oddechem oraz każdą igiełką mrozu na mojej skórze. Mimo to pewien brązowooki anioł krążył mi po głowie...

    Po kilku minutach szybkiego marszu, wbiegłem na swoje drugie piętro. Zmęczyłem się przy tym niemiłosiernie, ale nie miałem się, co dziwić. Cała moja kondycję diabli wzięli po tylu tygodniach leżenia. Przekręciłem klucze w zamku i wszedłem do środka. Wdychając z rozkoszą znajomy zapach, postawiłem torbę na podłodze, zapalając światło w przedpokoju. Ze zdziwieniem rozejrzałem się po wnętrzu. Ktoś tu musiał posprzątać i porządnie wywietrzyć. Tylko kto? Zdejmując kurtkę oraz buty w końcu znalazłem odpowiedź na to pytanie. Mama Adama. No tak... Mówiła mi wczoraj, że zajrzy uzupełnić mi zapasy w lodówce. Hm, nie powiedziała, że jeszcze posprząta. Odkąd poznałem Adama (a było to w przedszkolu) była dla mnie jak matka, której nigdy nie miałem. Ziewnąłem, po czym przeszedłem do małej kuchni. Panował tu niesamowity ład. Otworzyłem lodówkę i wyjąłem z niej pierwszy lepszy jogurt. Z szuflady wziąłem łyżeczkę – na stojąco zacząłem jeść waniliową przekąskę. Wyskrobałem resztki z kubeczka, po czym wyrzuciłem go do kosza.

     Z kuchni podążyłem prosto do łazienki. Zrzuciłem z siebie koszulkę i spojrzałem w lustro. Przyglądał mi się zmarnowany facet z przetłuszczonymi, rozrzuconymi włosami oraz podkrążonymi oczami. Na policzku miałem bliznę, ale Nicolet powiedziała, że zniknie. Podobno gorzej z tymi na plecach, brzuchu i ramieniu. Spojrzałem na tamte części ciała. Rzeczywiście, nie wyglądało to za dobrze. Szramy były długie i głębokie. Westchnąłem. Co zrobisz, nic nie zrobisz... Rozebrałem się do reszty, po czym wlazłem pod swój własny prysznic. Nikt sobie wyobraża, jakie to przyjemne uczucie, być znowu u siebie w domu. Spłukałem się letnią wodą, namydliłem ciało, by po chwili umyć włosy. Tak ogarnięty wyszedłem na dywanik, ociekając wodą. Wytarłem się i założyłem czyste bokserki. No, w końcu można spać jak człowiek, a nie w jakiejś durnowatej piżamie. Znowu zerknąłem w lustro. Dobra, już lepiej. Umyłem jeszcze zęby, użyłem dezodorantu, po czym wyszedłem z łazienki i podążyłem prosto do sypialni. Do własnego łóżka. Nieważne, że była dopiero osiemnasta.



    Kilka dni później moje życie wróciło do normy. No może oprócz tego, że nie chodziłem do pracy. Podobało mi się. Obijałem się już tak prawie od tygodnia. Kładłem się w środku w nocy, wstawałem po południu. Robiłem sobie nocne seanse filmowe. Myślę, że należał mi się taki przymusowy urlop. Zwłaszcza, że szef musiał przenieść warsztat do tego, który budował od roku. Miał być unowocześniony, ale niestety nie był jeszcze skończony. Z tego, co mówił mi przełożony, kiedy zadzwonił z pytaniem o zdrowie, wywnioskowałem, że mają tam tylko potrzebne rzeczy. Nie paliło mi się do pracy. Ja już czułem, co się tam teraz dzieje, jak są tylko dwa stanowiska i trzy razy tyle samochodów do naprawy. Podziękuję. Miałem nadzieję, że do stycznia trochę się tam ogarnie, bo jak nie, to będzie maskara. 

    Był szósty grudnia. Ja leżałem jeszcze w łóżku, choć było już po jedenastej. Spojrzałem w okno i uśmiechnąłem się na widok śniegu walącego z nieba. Lubiłem śnieg. Przypominała mi się zaraz jakaś część dzieciństwa, którego w sumie nie miałem oraz nie pamiętałem – bo w końcu nie było czego pamiętać. Westchnąłem ciężko, po czym poprawiłem się wygodniej na poduszkach. Moja dłoń była już w drodze po gazetę, którą przed wypadkiem kupiłem, ale nie zdążyłem przeczytać, gdy nagle w całym mieszkaniu rozległ się ostry dzwonek do drzwi. ktoś zadzwonił krótko, ale zdecydowanie. Zdziwiony odrzuciłem kołdrę, po czym ruszyłem otwierać. W połowie drogi przypomniało mi się, że mam na sobie same bokserki. Zakłopotany sięgnąłem na wieszak po bluzę i wciągnąłem ją przez głowę. Po chwili odkręciłem zamek i chwyciłem za klamkę. Zamarłem, widząc kto stoi na progu. Nicolet patrzyła na mnie równie przerażona, co ja, ale ona przynajmniej się uśmiechała. Wygiąłem kąciki ust w jakimś dziwnym grymasie, który miał być uśmiechem, a potem zdobyłem się na jakieś słowa.

– Och... Cześć... Co ty tutaj robisz? – Jestem idiotą. Czułem się kretyńsko w tych bokserkach i krzywo założonej, poskręcanej bluzie. 

– Miałeś się stawić na wizytę kontrolną. – zauważyła z przyganą w głosie.

– Ach... – całe powietrze ze mnie uszło. – Czyli doktorek cię nasłał? 

    Kobieta parsknęła śmiechem.

– Nikt mnie nasłał. Sama przyszłam. Twój adres wyciągnęłam od Adama, tego twojego przyjaciela. 

    Kiwnąłem głową, po czym nagle dotarło do mnie, że stoimy w progu.

– Możesz wejdziesz? – zapytałem szybko, szerzej otwierając drzwi. Posłusznie zrobiła krok do przodu i znalazła się w przedpokoju. Wyciągnąłem ręce, aby powiesić jej płaszcz. Spojrzała na mnie szybko, po czym podała mi go. 

        Poprowadziłem ją do kuchni, modląc się, żeby nie zwróciła uwagi na wszechobecny bajzel. Wszędzie stały brudne szklanki po kawie, na stole i blatach było pełno okruszków. Zerknąłem szybko na dziewczynę, która rozglądała się z zaciekawieniem. Nie zauważyłem na jej twarzy obrzydzenia, więc chyba jest dobrze, nie? Zabrałem szybko z krzesła wyprane ciuchy, których nie zdążyłem poukładać i rzuciłem je na kanapę (moja kuchnia wychodziła na salon). 

– Wybacz ten bałagan – powiedziałem, podsuwając jej wcześniej uprzątnięte krzesło. – Ale, wiesz, nie spodziewałem się gościa.

– Nie ma sprawy – uśmiechnęła się do mnie – Ja osobiście nie przepadam za sprzątaniem. 

     Odwzajemniłem ten uśmiech i powoli zaczynałem czuć się coraz swobodniej.  

– To... co cię tu sprowadza? – zapytałem, siadając na blacie. – Skoro nie upierdliwy doktorek, to...?

    Zaśmiała się krótko, po czym sięgnęła do torebki. Wyjęła z niej czekoladę i położyła ją na stole. 

– Pomyślałam sobie, że dzisiaj Mikołajki. Pomyślałam też sobie, że ty...no...nie masz z... to jest –zaczerwieniła się gwałtownie, a ja spuściłem wzrok. Poczułem niezidentyfikowane ciepło rozchodzące się po moim ciele. Uniosłem głowę.

– Dziękuję – uśmiechnąłem się. – Jakoś nie zwróciłem uwagi na to, co dzisiaj jest i nie mam nic dla ciebie... Ja nigdy nie obchodziłem takich świąt. 

– Dlaczego? – zapytała zaskoczona. 

– Bo... eee... hm, jakby to ująć... – zamyśliłem się. – Nie miałem normalnego dzieciństwa i tak jakoś, nikt mnie tego nie uczył.

– Och... – popatrzyła na mnie, a w jej oczach zauważyłem smutek. – Może... chciałbyś mi opowiedzieć...? To znaczy, jeśli...

– Nie, nie ma sprawy – odpowiedziałem szybko. –  Mogę powiedzieć. 

    Spojrzałem w okno, czując jak wspomnienia znowu wracają.
 
   Zacząłem mówić. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz