niedziela, 3 lipca 2016

Rozdział 3

~ Nicolet ~

                Praca w szpitalu bywała trudna i pracochłonna, ale mi to nigdy nie przeszkadzało. Najgorzej, gdy pojawiały się wszelakie powikłania. Ciężko jest patrzeć na ludzi, którzy przerażająco cierpią, a niektórzy przeżywają agonię, w której nie można już ich uratować. Ludzie powinni być przyzwyczajeni do śmierci, jednak widok, gdy ona nadchodzi... I ta bezradność z naszej strony. Właśnie, bezradność. Bywa najtrudniejszą dla nas barierą, bo na nią nie ma sposobu. Świadomość, że nie możemy zrobić czegoś dla kogoś jest potworna.

                 Tydzień później w niedzielę, obudzona przez kotkę Misę rasy Ragdoll z czekoladowym noskiem, uszami i skarpetkami, przed piątą nad ranem, szykowałam się do pracy, by zdążyć na szóstą. Dojechanie do szpitala zajmowało mi około pół godziny od mojego domu. Dlatego wolałam poruszać się komunikacją miejską, lecz za nim wyjdę z mieszkania - trochę dłużej zajmuje mi wyszykowanie mnie samej do wyjścia, a Misa nie zawsze mi pomagała, domagając się pieszczot czy jedzenia. Łakome kocię – zbankrutuję na karmę i różne smakołyki.
               

                 O tej godzinie bywa natłok ludzi, którzy dojeżdżają do pracy lub szkoły. Gdy jest ciepło – bywa i niemiły odór osób jadących w ciasnym pomieszczeniu komunikacji miejskiej, gdy okna i otwierane drzwi wcale nie wystarczają. Każdy wtedy łakomie łyka świeżego powietrza, wpływającego do autobusu.
                 Na moje szczęście, dzisiaj jechało się przyjemnie. Znalazłam miejsce przy oknie, gdzie spokojnie mogłam usiąść i poczytać. Słońce czule muskało mnie swoimi, dopiero co obudzonymi promieniami słońca. Przełom listopada z grudniem – nie mogło w tych terenach być ciepło, lecz także nie było na tyle zimno, by chodzić w puchowych kurtkach. Padał deszcz, który przestał dokuczać osobom żyjącym tutaj od dłuższego czasu.
                   Dzień wcześniej na moim oddziale, ale w pokoju, którym się nie zajmuję, pojawiły się powikłania u pewnego chłopaka. Traci przytomność i ponownie się budzi, nie wie, co się z nim dzieje, skarży się na bóle głowy i często wymiotuje. Te skutki powstały przez rozległe oparzenia oraz obrzęk mózgu. Zapewne od mocnego upadku i huku. Martwimy się, że będzie to kolejny stracony... Nazywa się Adam i jest to przyjaciel Williama, mojego podopiecznego. Są bardzo podobni do siebie. Oby dwoje mają ciemne włosy i delikatnie opaloną skórę. Różni ich odcień koloru tęczówek - Adam ma bladoniebieskie, zaś Will piwne. Sądzę, że błędem z mojej strony było wczorajsze wspomnienie mu o jego koledze. Jednak leżałoby mi to na sercu, jakbym wiedziała, że jest niepoinformowany. Czy nie okazało się to trochę samolubne? Widziałam, jak Williamowi zaczęło zbierać się na łzy, poprosił mnie bym wyszła, więc to uczyniłam. Miałam zostać? Nie mogłam na nim tego wymuszać. Co mogłam zrobić? Chciałam dobrze...

                  Weszłam głównymi drzwiami. Ach, zapach szpitalu. Osobiście muszę przyznać, woń ta nie należy do najprzyjemniejszych. Nie z powodu samego zapachu, ale skąd ono pochodzi i jakie wywołuje skojarzenia.
Spóźniłam się parę minut, więc moje ranne czynności potrwały trochę dłużej. A o jakich czynnościach mowa? Ano rozebraniu się z wierzchniego odzienia, założenie fartucha, odkażenie, a także zameldowanie. Po moim codziennym rytuale, poszłam zajrzeć do pokoju dwieście sześć, w którym leżeli moi podopieczni. Zapukałam do drzwi, by nie byli zaskoczeni, a następnie uchyliłam je. Było dość wcześnie – przed ósmą. Wolałam ich zobaczyć za nim lekarze to zrobią. Uśmiechnęłam się do nich. Wczoraj wiedziałam, iż zajmuję się trzema osobami. Zmarszczyłam brwi i spanikowałam, gdy zauważyłam jedno łóżko wolne. Leżały na nim odczepione naklejki oraz wyjęte igły. Jak można było do tego dopuścić!
– Chłopcy, dlaczego go nie zatrzymaliście?! – wybuchnęłam. Oni mruknęli pod nosem i patrzyli na mnie przez ledwo co widzące oczy. Wybiegłam z pokoju, szukając zaginionego. Pierwszą mą myślą było, iż udał się do ubikacji. Podbiegłam, zapukałam i zawołałam.
– Will?
Brak odzewu.
Spanikowałam. Dotknęłam palcami moich skroni. Starałam się skupić.
– Gdzie mógł pójść poparzony, mdlejący i nieobliczalnie nieodpowiedzialny facet? – mruknęłam do siebie. Olśniło mnie. Potruchtałam do pokoju gdzie leżał Adam.
                  Tak, stał przy drzwiach. Patrzył przez uchylone drzwi. Ledwo opierał się o ścianę. Wyglądał, jakby zaraz miał upaść.
– Will! Co ty wyprawiasz, wszędzie cię szukam... – oznajmiłam, ściszając głos. Podeszłam bliżej. William obrócił się i prawie runął o ziemię, lecz w ostatniej chwili go przytrzymałam.

                  Dobrze, że obchód się wtedy zaczął. Lekarze pomogli mi udźwignąć uciekiniera. Matko! Być tak nieodpowiedzialnym! Chyba powinnam więcej go pilnować. Najbardziej nurtuje mnie fakt, iż nic o nim nie wiem. Czy ma rodzinę, gdzie mieszka... nic. Tylko tyle, że nazywa się William Brown, jest mechanikiem i ma najlepszego przyjaciela Adama, który właśnie... A jeżeli on jest sam?
                  Z bijącymi myślami siedziałam obok niego, gdy przestałam zajmować się sprawdzaniem ran dwóch innych pacjentów. Czekałam, aż otworzy oczy. Jego ciało leżało spokojnie, bezwiednie, twarz wyglądała bezbronnie, aż nadto spokojnie. Nie chciałam zostawiać go samego.

Dlaczego?
Nie mam pojęcia. Tak czułam. 


                

2 komentarze:

  1. Świetne! Fajny motyw z tym szpitalem ;) Jestem ciekawa co dalej z Willim i jego przyjacielem. No i oczywiście główna bohaterka - genialnie napisana, szczególnie jak w panice szuka swojego pacjenta :)
    http://lamytocwaniaczki.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za miłe słowa :)
      Pozdrawiam.

      Usuń